poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Witajcie w mojej bajce!

Odkąd pamiętam, czyli mniej więcej od czasu, kiedy byłam trzyletnim usmarkańcem, pokutowała we mnie potrzeba twórczego uzewnętrzniania się. A wszystko przez ten mój pogięty zmysł estetyczny. Bo zdarzało mi się i wyć z zachwytu nad graffiti w przejściu podziemnym i umierać z podziwu nad pięknym zdjęciem. 

Ja już jakoś szczególnie młoda nie jestem, prawie trzydziecha na karku, powinnam spełniać się zawodowo i dzieci bawić (najlepiej własne), ale jakoś tak mi się życie poskładało, że do spełniania daleko, a dzieci nijak na horyzoncie nie ma. Za to dusza - nazwijmy ją - artystyczna, coraz bardziej mi się rwie do robienia (tworzenie to byłoby za dużo powiedziane) czegoś, najlepiej ładnego.

Duszę powstrzymywało, niemal przez trzy dekady, ciało obarczone niezgrabnością i nieporadnością manualną, czyli syndromem dwóch lewych rąk i  paskudny rozumek twierdzący, że jednak beztalencie. Utwierdzona w przekonaniu o własnej talentowej ułomności dusza siedziała sobie cichutko w przydużym mieszkanku i studiowała nudy, nie udzielała się towarzysko, pracowała beznadziejnie i  mało twórczo. I stało się, że pewnego dnia ułańska fantazja własna, wyraziła chęć posiadania bransoletki. Kolorwej, ze srebrnymi wstaweczkami i najlepiej z dyndadełkami. Ponosiłyśmy się z duszą po sklepach i okazało się, że bransoletki i owszem, jeno tylko na patykowate łapki chudych dziewczątek, a nie męsko duże i robotniczo obfite łapsko posiadane przeze mnie.

 Fantazja trzeszczała w szwach i wyła, że chce, że zaraz, że już! Dla świętego spokoju kupiłam więc na allegro koraliki, wstaweczki, dyndadełka i inne potrzebne akcesoria i zasiadłam do roboty. Co ja się przy tym naklęłam to moje. Druciki nie skręcały mi się tak, jak powinny, koraliki rozsypywały z maniaka godną regularnością, całość nie chciała do siebie pasować, a nad zapięciem to autentycznie ryczałam ze złości.  Rzucałam robotę w cholerę chyba ze dwadzieścia razy, a fantazja wyła swoje.

I uwyła wreszcie. Zrobiłam bransoletkę, nie tak piękną co prawda, jaka mi się marzyła, ale myślę, że całkiem przyzwoitą i - co najważniejsze - na mój niedźwiedzi nadgarstek pasującą. Że bransoletka do niczego nie pasowała, dorobiłam do niej kolczyki, z których byłam ogromnie dumna.

 Jak teraz na nie patrzę, to śmiać mi się chcę, że cieszyłam się z takiego barachła, nie mniej jednak, do dzisiaj noszę je z sentymentem wręcz gigantycznym. Bo te moje kolczyki i bransoletka udowodniły, że nawet z takimi rękami jak moje można coś zrobić. I się zacięłam.

W zeszłym miesiącu pękło 500 par kolczyków jakie zrobiłam. Żałuję, że nie dokumentowałam ich
fotograficznie, tylko od razu szły w ludzi. Mnóstwo rozdałam, trochę udało mi się sprzedać. Nieważne, że są wzorniczo proste, że czasem wykonawczo trochę krzywe, ale są moje - robienie ich sprawia mi teraz autentyczną przyjemność.

No i od kolczyków się zaczęło, potem zakochałam się w filcu. Miłość to dość krótka - kilkutygodniowa. Miałam zarezerwowany kurs filcowania, ale wypadł mi niemal miesięczny pobyt w szpitalu i na niego nie dotarłam. 

Znalazłam za to filcowe tutki na blogu Oli Smith  i na ich podstawie zaczęłam z zestawem startowym Krainy Filcu. Póki co zrobiłam kilka kuleczek, dwie pary kolczyków i  dwa dość zgrabne misie (znaczy wydaje mi się, że dość zgrabne) i nie zamierzam na tym poprzestawać.

Z góry uprzedzam, że regularność nie jest moją najmocniejszą stroną, ale postaram się w miarę systematycznie tu zaglądać i komentować moje postępy – o ile takowe wystąpią ;)

Cóż dodać więcej – bawcie się dobrze!











1 komentarz:

  1. Wiesz co? Cholernie się cieszę, żeś w moim candy (jak ja nie lubię tego określenia!!!) wzięłaś udział, a do tego wygrałaś! Z tego co się tu naczytałam (a do tej pory przeczytałam twój pierwszy post - o ten, i ostatni a'la Bridżet (nie chcę wiedzieć jak to się pisze) i Twój styl literacki mnie zachwyca!!!
    Pozdrawiam!!!

    OdpowiedzUsuń